Książki - "23 days in July" by John Wilcockson

Ksiazka tlumaczona przez livingstrong to na pewno nie wojna lance armstronga. Tytul oryginalny to Lance armstrong’s war a autorem jest Daniel Coyle. Polecam bo wedlug mnie to pozycja ciekawsza od poprzednich ksiazek wydawnictwa studio emka. No i tym bardziej czekam na kolejne przetlumaczone rozdzialy:)

polecam rowniez ta wspomniana wojne lenca, jest bardzo ciekawa, al tej tlumaczonej niestety jeszcze w sprzedarzy nie znalazlem :frowning:

Wojna Lanca Armstronga to zdecydowanie lepsza ksiazka od jego dwoch autobiografii,ale tez jest troche stronnicza dla “Bossa”.
Mimo wszytsko Daniel Coyl dobrze wykonal swoja prace!!!

TA książka powyżej to NIE jest “Wojna Lance’a Armstronga” tylko “23 days in July” i jej oficjalnego, polskiego tłumaczenia też NIE ma i prawdopodobnie nie będzie.

A tak w ogóle polskie wydanie “Wojny” to niezły shit. Jak będziecie mieli możliwość przeczytania angielskiej wersji to polecam. Będziecie mieli wrażenie, że to dwie różne książki. Współczuje tłumaczowi, bo chyba przydzielono mu tą książkę, a on nawet dobrze “Tour de France” nie potrafił wymówić.

A przy wspomnieniach Victora Hugo Penii z Tour de France w 2003 roku (“The Significant Other”) to “23 days in July” to szczyt obiektywizmu.

Czy przypadkiem to takich tłumaczeń nie potrzebna jest odpowiednia zgoda ?
Z mojej zebranej do tej pory wiedzy wynika, że w większości książek jest taka
notka o licencji, że przedruk w całości lub częściach i tak dalej i tak dalej. Względnie
jest “Wszystkie prawa zastrzeżone”.
Nie żebym się czepiał, bo te tłumaczenia mi narobiły smaku i z chęcią bym sobie
pare pozycji (w języku angielskim) po prostu kupił, ale …

Póki co wydawcy książek są mniej restrykcyjni niż wydawcy muzyki/filmów i
wszelakiej kultury masowej (do której książki już się chyba powoli
przestają zaliczać).

Tak tylko pytam.

W tym przypadku chyba te zapisy nie wchodzą w grę. Co innego gdyby Koleżanka dokonała przekładu i wydała polską wersję drukiem (całość lub część). Ewentualnie własne tłumaczenie umieściła (np. jako plik tekstowy lub PDF) w Internecie.
Ale przy tej okazji naszła mnie taka myśl: na rynku zachodnim jest całkiem sporo rozmaitych publikacji “okołokolarskich” a u nas posucha. Może jest interes do zrobienia? Pytanie tylko, czy byłoby na tyle duże zainteresowanie takimi książkami aby przedsięwzięcie miało ekonomiczny sens?

A co kolega ma na myśli ?
Sprowadzanie książek na zamówienie ? Taka oferta już jest, tyle że to koszmarnie drogie się robi, bo płaci się normalną cenę za książkę + przesyłka + prowizja dla sprowadzającego + przesyłka w kraju zapewne.
Dodatkowo zauważyłem, że książki w zachodnich krajach są, jakby nie patrzeć, drogie.
Może to się wydać dziwne, ale ktoś wykupuje prawa do publikacji, wynajmuje tłumacza, uruchamia cała linie do publikacji, rozprowadza, księgarnie swoje zgarniają, a taka książka jest ciągle tańsza niż zachodni odpowiednik.

Pasjonaci i tak książki sobie sprowadzają.

Niestety prawo autorskie stanowi inaczej. Gdyby livingstrong w swoim samoistnym utworze na podstawie fragmentu wyrażała swoją opinię, napisała karykaturę czy przytaczała fragmenty z podręczników i czasopism popularnonaukowych byłoby ok, może używać tych fragmentów bez zgody autora.

W tym konkretnym przypadku, nawet jeśli fragmenty używane są niekomercyjnie, należy spróbować skontaktować się z autorem książki czy jego agentem i pisemnie poprosić o zgodę na tłumaczenie i niekomercyjne działanie z fragmentami jego książki.
Mając taką zgodę możesz potem np. ubiegać się swoich praw do tłumaczenia, jeśli jakiś sprytny wydawca wykorzysta Twoją pracę :smiley: . Jeśli robisz taki kawał dobrej roboty mogłabyś podsunąć pomysł wydania tej książki kilku wydawnictwom.
Oczywiście nie trzeba popadać w paranoję :mrgreen: , ale znać prawo warto.

to ja proponuje małą ankiete, czy chcecie poczytać książki których prawdpodobnie nigdy nie będzie w Polsce, czy nie. bo zaraz dojdziemy do cytowania kodeksu cywilnego.

Chyba nie trzeba pytać, na pewno na forum nie znajdzie się ani jedna osoba która ma jakieś “ale”. Rób swoje bo świetnie Ci to wychodzi!

Od razu zwracam uwagę na skrajną niereprezentatywność takiego sondażu. Nawet jeśli kilkadziesiąt osób na Forum stwierdzi, że oczywiście chętnie by czytała, to ile byliby skłonni zapłacić? Ważniejsze byłoby pytanie do właścicieli praw do książek: ile trzeba byłoby im zapłacić?

@Piotr

Dzizas Man, piszesz te posty zeby sobie podbić statystyke czy z jakiegoś innego powodu?
Koleżanka tłumaczy zajebista książke i to jest najważniejsze, jak byśmy tak samo sie zastanawiali nad legalnością organizowania wyścigów kolarskich to by nic nie mogło sie odbyć w tym kraju.

Może przeczytaj to wszystko raz jeszcze, “Man”, bo mam wrażenie, że nie zrozumiałeś o czym pisałem.

[size=75][ Dodano: Czw 11 Maj, 2006 18:58 ][/size]

Odniosłem się do innych wypowiedzi a pominąłem Twoją. Nie, nie chodzi mi o sprowadzanie książek na zamówienie, tylko o wydanie ich po polsku. (Może dlatego Kamil sądził, że czepiam się legalności sympatycznej pracy wykonywanej przez Livingstrong. Kamilu - mam nadzieję, że teraz już wiadomo o czym myślałem?)
A co do cen, to zwykle bierze się też pod uwagę tzw. siłę nabywczą danego społeczeństwa. Patrząc zaś na zarobki Anglików czy Niemców łatwo zauważyć, że dla nich wydatek 20 Euro za książkę jest mniej dotkliwy niż dla Polaka 50 złotych. Dotyczy to nie tylko książek, ale też wielu innych towarów.

Kamil: To chyba ja wszczełem tę dyskusję o legalności tłumaczeń i bynajmniej nie po to, żeby podbić sobie jakiekolwiek statystyki. Koleżanka się stara, dzieli się wiedzą a spotkać ją mogą za to przykrości. Potencjalnie oczywiście.

Piotr: fakt. Dlatego sprowadzenie ksiażek jest troche kosztowne. Niestety.
Nie wiem czy wydanie książek po polsku by w ogóle wypaliło. Żeby to poszło to musi być przecież określony nakład. Zakładając, że odbywałoby sie to non-profit, to z zysków ze sprzedaży (składek ?) należałoby pokryć licencje, koszty druku i przesyłki. Ktoś musiałby to wszystko organizować, czuwać nad tym i tak dalej.
W sumie ciekawy temat do dywagacji.

tłumacz i się nie przejumj :mrgreen:

to tak jak z “legalnym” oprogramowaniem :sunglasses: to jest karane, ale…

8.

Kiedy wybuchł skandal z Festiną, Armstrong dopiero szykował swój powrót do kolarstwa po osiemnastu miesiącach walki z rakiem. Na początku 1998 roku, przed pierwszym oficjalnym treningiem US Postal Service, Lance spędził kilka tygodni z żoną Kristiną w domu w Santa Barbara, w Californii. Tam właśnie rozpoczął poważne treningi i dłuższe jazdy na rowerze, pierwsze, od czasu kiedy wykryto u niego nowotwór. Po każdej przejażdżce zajmowała się nim Shelley Verses, najlepsza sportowa masażystka na świecie, która na co dzień pracowała w kilku zawodowych ekipach w Europie.
Zapytałem kiedyś Verses czy rozmawiała z Armstrongiem o dopingu. “Tak. Rozmawialiśmy o tym wielokrotnie. Lance zawsze mi powtarzał, że doping to zwyczajne uproszczenie istoty sportu. Rozmawialiśmy również dużo o tym jak ciało kolarza reaguje na ból, jak przyzwyczaja się do bólu po kilku kilometrach ciężkiego podjazdu. Dałam mu wówczas leki homeopatyczne, które przywiozłam z Niemiec. Całkowicie legalne w Stanach i w całej Europie. Można je dostać w każdej większej aptece. Lance mówił, że doping to najpoważniejsze zagrożenie dla światowego kolarstwa” - mówiła Verses.
Te obawy sprawdziły się zaledwie kilka tygodni później, kiedy francuska policja przeszukała hotele i samochody grupy kolarskiej Festina podczas Tour de France. Wielu kolarzy zostało wówczas ściągniętych na posterunki policji, toczyły się wielogodzinne przesłuchania, niektórych z nich zatrzymywano na noc. Cały skandal miał ogromne znaczenie dla kolarstwa. Zawodnicy zdali sobie sprawę, że mogą w każdej chwili zostać zawieszeni przez UCI. Niektórzy z nich nie wystartowali po tamtej nocy w dalszej części wyścigu. Siedem z dwudziestu jeden ekip wycofało się.
Podczas tamtego Touru i bezpośrednio po nim, kibice na całym świecie bombardowani byli nagłówkami w gazetach, prześcigających się w domysłach, kto zostanie zawieszony i kto zażywał EPO, najpopularniejszy wówczas specyfik. W 1999 roku pojawiła się jednak osoba, która odwróciła uwagę mediów od skandali związanych z dopingiem. Była niejako wybawieniem dla Tour de France przed utratą renomy i nieskazitelnego wizerunku. Lance Armstrong, powracający po długiej i spektakularnej walce z rakiem, stał się obiektem zainteresowania wszystkich najważniejszych mediów.
Od początku rosły jednak podejrzenia co do jego świetnych wyników, szczególnie zaraz po wygranym prologu. Tego samego wieczoru, gdu Armstrong świętował swój sukces, świat obiegła wiadomość, że UCI potwierdziło, iż odnotowało pierwszy przypadek stosowania dopingu w Tour de France 1999 i, że wśród badanych próbek były te należące do Lance’a Armstronga. Po całej nocy niepewności rano wyszło na jaw, że to Duńczyk Bo Hamburger będzie musiał opuścić Tour i udać się na przymusowy odpoczynek. To jednak nie uspokoiło francuskich mediów i od tamtej pory wszyscy pilnowali każdego kroku Armstronga podczas Wielkiej Pętli, który na jednej z konferencji prasowych powiedział wówczas: “Wydaje mi się, że wszyscy kochamy ten sport i wszyscy mamy ku temu powody… dlatego możemy zrobić dwie rzeczy. Albo możemy próbować zniszczyć ten piękny wyścig, albo starać się go naprawić. Niestety ciągle są osoby, które starają się zszargać dobrą opinię o Tour de France. Ja do nich nie należę. Chce być częścią tej odnowy, bo to jest zdrowy sport. Kolarstwo jest wspaniałe.”
Zaraz po tej pamiętnej konferencji prasowej, Armstrong zadziwił wszystkich wygrywając niezwykle trudny etap z podjazdem pod Sestriere. Tamtego deszczowego dnia stałem obok młodego Włocha, który oglądał wyścig na małym, przenośnym telewizorku. Kiedy Armstrong ruszył do ataku, zostawiając swoich rywali daleko w tyle, Włoch zaczął krzyczeć po angielsku: “Doping! Doping! Doping!”.
Po tym etapie zostałem zapytany przez francuskiego reportera czy to możliwy, że taki “nie-góral” jak Armstrong wygrywa najtrudniejszy alpejski etap i z łatwością powiększa przewagę nad pozostałymi zawodnikami w klasyfikacji generalnej. Odpowiedziałem mu wówczas, że Armstrong był świetnym góralem już kiedy był amatorem. Po chorobie stracił ponad dziesięć kilo, co pozwoliło mu być znacznie lżejszym w górach, kiedy każdy zbędny kilogram ciąży jak worek z cementem. “Rak nie tylko wyzwolił w Armstrongu niesamowitą chęć do zwycięstw, ale całkowicie zmienił jego posturę. Lance zyskał sylwetkę prawdziwego górala, tyleże wysokiego. Cały 1999 rok poświęcił na przygotowania pod Tour de France, ćwiczył bez wytchnienia w okolicach swojego domu w Nicei. Jego zwycięstwo nie jest żadnym zaskoczeniem. Voila!”

9.

W 2000 roku niewiele się jednak zmieniło. Francuzi byli tak samo nieprzychylni Amerykaninowi jak przedtem. Francuska telewizja posunęła się nawet do śledzenia busu US Postal Service w celu znalezienia zabronionych używek. Podczas ostatniego tygodnia Touru, jeden z programów na żywo pokazał hiszpańskiego lekarza teamu, który w drodze do hotelu, do Courchevel, wyrzucił na śmietniku wypchany po brzegi worek na śmieci. Okazało się, że w środku było mnóstwo różnych bandaży, opakowań po kremach i olejkach, wacików. Prawie każda zawodowa drużyna musi pozbyć się wszystkich plastikowych opakowań, kiedy każdego dnia przenosi się z hotelu do hotelu, jednak to odpadki drużyny Armstronga zostały pokazane w wieczornych wiadomościach, a następnie we wszystkich dziennikach. Wtedy również rozpoczęło się oficjalne śledźtwo, które miało na celu tylko jedno. Udowodnić Lance’owi Armstrongowi zarzywanie niedozwolonych środków dopingujących. Sam proces trwał dwa lata, zeznawało mnóstwo świadków, sprawdzono wszystkie próbki moczu ówczesnych kolarzy US Postal. Nie odkryto dosłownie nic. Wszystkie wyniki były w normie, nikt nie przekroczył zabronionych barier. Jedyną rzeczą, która mogła wzbudzać podejrzenia był Actovegin, który działał podobnie jak autotransfuzja krwi. Okazało się jednak, iż jeden z masażystów “Pocztowców” jest chory na cukrzycę i to jemu został Actovegin przepisany i, co potwierdziły badania, stosował go regularnie.
Tyler Hamilton, który jeździł wówczas w barwach Amerykańskiej ekipy, opowiadał o śledźtwie: “Na wstępie sklasyfikowano nas jako oszustów. Nie mieliśmy nawet możliwości do obrony. Byłem wściekły. Nawet gdybym brał to coś [Actovegin], to chyba inaczej bym jechał. A ja przecież odstawałem na górskich podjazdach! Ale jeśli oskarżają cię o coś, o czym ty nawet nie masz pojęcia… Najpierw ktoś wygłasza swoją opinię, która przeradza się w fakt. Jesteś winny dopóki sąd nie zdecyduje inaczej. To nie tylko frustrujące, ale przede wszystkim chore!”

Armstrong był coraz bardziej zmęczony wiecznymi spekulacjami i domysłami co do brania przez niego dopingu. Cierpliwie tłumaczył żądnym krwi dziennikarzom, nawet tym z Francji, że podczas całej jego kariery ani razu nie wykryto u niego choćby śladu zabronionego specyfiku. Za każdym razem dodawał również, że jest prawdopodobnie najczęściej badanym sportowcem w historii, że nawet w dzień narodzin jego dzieci musiał poddać się badaniu. W 2002 roku powiedział mi: “Czy wszyscy myślą, że jestem idiotą? Że chce, żeby kiedyś moje dziecko usłyszało w szkole ‘Twój tata to oszust!’? Nie wiem kiedy to sie skończy, ale już czas najwyższy.”

W 2004 roku Armstrong doskonale wiedział, że tuż przed Tour de France wyjdzie długo oczekiwana książka “Tajemnice Lance’a Armstronga”, napisana przez doskonale znanych dziennikarzy sportowych zajmujących się na co dzień kolarstwem, Francuza Pierre Ballestera i Irlandczyka Davida Walsha. Spędzili oni trzy lata, zbierając materiał dowodowy, przesłuchując świadków, namawiając Emmę O’Reilly do oficjalnych zeznań, aż w końcu na początku lipca 2004 książka trafiła do księgarń na całym świecie. Ballester pracował kiedyś dla kolarskiego działu L’Equipe, pomagał również spisać wspomnienia Willy’ego Voeta, masażysty Festiny, który w 1998 został złapany na gorącym uczynku z bagażnikiem pełnym środków wspomagających. Walsh z kolei prowadził swoją prywatną krucjatę przeciwko dopingowi w kolarstwie. Ta książka była tego dosadnym wyrazem. Została podzielona na trzy działy, jeden poświęcony całkowicie Lance’owi Armstrongowi, drugi drużynie US Postal Serivce, a ostatni osobistym poglądom autorów na sprawę dopingu w sporcie i jego udziału w sukcesie Amerykanina.

Gdy zapytałem Shelley Verses o zeznania Emmy O’Reilly, która również była masażystką w US Postal, odpowiedziała mi, że wyrzucanie odpadków, brudów i porządkowanie lekarstw należą do kompetencji masażystów w każdej zawodowej ekipie. “Ja dla US Postal jeździłam po całym kontynencie w poszukiwaniu specjalnych witamin i środków odżywczych. Wszystko to było całkowicie legalne, ale pochodziło z różnych krajów, opierało się na lokalnych specyfikach. Sama też często pożyczałam im swoje kosmetyki. Trzeba pamiętać, że kolarze nie mają tłuszczu na swoim ciele, są bardzo podatni na zranienia. Gdyby nie korektor wyglądaliby jak pocięte kawałki mięsa. Niektórzy ludzie mogą tego nie rozumieć, ale to są malutkiego detale, które później składają się w piękny obrazek, czyli widok kolarza na podium na Champs d’Elysees.”

10.

Tour de France tradycyjnie daje kolarzom dwa dni odpoczynku, kiedy mogą odetchnąć, sprawdzić pocztę w swoich laptopach i wyprać większość ubrań. Czasem te dni przeznaczone zostają na podróż z jednego miasta do drugiego. Tak było podczas dziesiątego dnia Wielkiej Pętli w 2004 roku, gdy musielismy pokonać 340 mil pomiędzy Quimper a Limoges.

Kolarzom czasu zapewne starczyło tylko na dwie godziny rozgrzewki na rowerze, szybki prysznic i kolację. Niektórzy z nich, tak jak Tyler Hamilton, musieli zostać poddani specjalnym zabiegom na kręgosłup i mięśnie nóg. Masażyści mieli pełne ręce roboty, podczas gdy my, dziennikarze, mogliśmy cieszyć się względnym spokojem.

Jeżdżenie za Tour de France jest jedną z najprzyjemniejszych rzeczy, jakich kiedykolwiek doświadczyłem. Ale czasami radość ustępuje miejsca zniecierpliwieniu, kiedy musisz ciągle przemieszczać się z miasta do miasta, od hotelu do hotelu. Oficjalnie Wielka Pętla zwykle liczy sobie około dwóch tysięcy mil. W Paryżu zorientowaliśmy się, z moim przyjacielem Rupertem z australijskiego dziennika, że nasz Volkswagen w ciągu tych trzech tygodni przejechał ponad 4 tysiące mil.

Na południu Francji, pomimo, iż jest to kraj serów i wina, czasem trudno nawet o jakąś przytulną kafejkę, gdzie można by zatrzymać się na kawę i dobre jedzenie. Kolarze przyjeżdżający na Tour de France też już zdają sobie sprawę, że cała Francja nie wygląda jak Paryż, ze swoimi sklepami, coffee shopami, restauracyjkami. Niektóre mieściny, w których odbywa się start lub meta etapu, nie mają nawet jednego porządnego hotelu, dlatego teamy muszą rezerwować miejsca w miasteczkach oddalonych czasem nawet o 50 kilometrów. Teraz, kilkadziesiąt kilometrów przed Limoges nareszcie znaleźliśmy miejsce, gdzie możemy skończyć czytać L’Equipe i napić się espresso.

Kiedy dotarliśmy w końcu do samego centrum Limoges okazało się, iż Jean-Marie Leblanc, “boss” Tour de France, zwołał konferencję prasową, na której poinformował wszystkich zebranych dziennikarzy z całego świata, że po Christophie Brandcie, UCI zamierza wykluczyć jeszcze dwóch kolarzy, zamieszanych w skandale dopingowe jeszcze z 2001 roku. Faks z biura prasowego wyścigu potwierdził, iż zagrożeni są Martin Hvastija z Alessio, oskarżony o zażywanie kortykoidów oraz Stefano Casagrande z Saeco. Ani słowa nie poświęcono Pavlovi Padrnosowi i Zaniniemu, którzy również byli podejrzani o stosowanie dopingu w 2001 roku. Takie historie towarzyszły jednak tegorocznej Wielkiej Pętli od samego początku. Kilka miesięcy przed rozpoczęciem wyścigu zapytałem Leblanca o jego zdanie na ten temat. "Co mogę powiedzieć… Przede wszystkim można przejechać Tour de France bez środków wspomagających. To jest możliwe. Sam tego dokonałem. Dwukrotnie. Nie byłem wielkim kolarzem, to prawda, ale nie wymaga to nadludzkich umiejętności. Liderzy czują presję, żeby wygrać, ale dla “małych” kolarzy presja też nie jest obca. My chcemy utrzymać się w wyścigu. Czasem to tak samo trudne, jak wygranie go. "

Leblanc wierzy, że zmniejszona liczba kilometrów w wyścigu sprawia, że jest on bardziej “ludzki”. “Ciągle jest ciężki, ale nie ma potrzeby pomagać sobie zabronionymi środkami. Nie oczekujemy od kolarzy, żeby rozwijali niewyobrażalne prędkości. Nie jeżdżą oni też po szutrze, piasku, czy żwirze. Chcemy spektakularnych rozstrzygnięć i walki fair-play. Nie musi wygrywać ten, który jest mocniejszy. W kolarstwie liczy się przede wszystkim doświadczenie, spryt i inteligencja.” W moim odczuciu Leblanc zapomniał jednak o najważniejszym, o sponsorach i wysokości wynagrodzeń. Każda drużyna jest pod presją wyników, bo w gruncie rzeczy tego oczekują sponsorzy. Wydanie 15 milionów dolarów na dobry team pociąga za sobą konsekwencje, takie jak wygranie Tour de France.

Jednak nawet kolarze, którzy nie oszukują świadomie mogą zostać zdyskwalifikowani i Leblanc nigdy nie ukrywał, że to jedna ze słabości systemu antydopingowego. Lista zakazanych środków w kolarstwie jest tak długa, że prawdopodobnie nawet przeciętny człowiek nie przeszedłby zwykłych testów na obecność dopingu w organiźmie. Dotarło to do mnie gdy nabawiłem się kontuzji kciuka. Zgłosiłem się do jednego z lekarzy wyścigu, którzy polecił mi specjalistyczną maść i bandaże. Zapisał również antybiotyki, przeciwdziałające zapaleniu stawów, które jak później sprawdziłem, znajdowały się na liście zabronionych specyfików UCI. Podczas Tour de France zawodnicy odnoszą znacznie poważniejsze kontuzje, a jednak jadą dalej. Nic dziwnego, że Wielka Pętla uważana jest za najtrudniejsze wydarzenie sportowe na świecie.

11.

Tegoroczny [2004] Tour de France nie był najszczęśliwszy dla Tylera Hamiltona, którzy rzadko zdejmował wtedy swoja bejsbolówkę, naciągniętą głęboko na czoło. Tego dnia, 14 lipca, start etapu zaplanowano z przepięknej Champ de Juillet. Kolarze nigdy nie ukrywali, że okolice Limoges są idealne do organizowania wyścigów kolarskich, głównie ze względu na wieloletnie doświadczenia władz i organizatorów, którzy sprawnie ustawiali barierki i zapory dla fanów. Dla Hamiltona oznaczało to, iż nie będzie musiał przedzierać się przez tłumy sympatyków kolarstwa, łowców autografów i okolicznych mieszkańców. Jednym z niewielu kolarzy, którzy uwielbiali pojawianie się w telewizji, był Jan Ullrich. I tym razem, w rocznicę zburzenia Bastylii, wzbudzał ogromne emocje. Ludzie mówili, że dawno już nie wyglądał tak dobrze, tak szczupło i dawno nie był tak zadowolony z własnej formy. Tego roku mniej osób patrzyło na Armstronga, który jak zwykle był w wyśmienitej formie, niesamowicie skupiony i ukryty za ogromnymi okularami, więcej uwagi poświęcano właśnie Niemcowi, który po raz pierwszy zdecydował się na rekonesans alpejskich etapów przed Wielką Pętlą.

Hamilton wyglądał na zadowolonego, że nie musi przedzierać się przez tłum fanów i rozdawać wszystkim autografów. Nie musiał nawet odpowiadać na męczące pytania dziennikarzy. Jak co dzień podpisał listę startową i zniknął w drużynowym busie, podczas gdy na scenie pojawił się prawdziwy magnes, Lance Armstrong i wszyscy rzucili się do robienia zdjęć i zadawania pytań. Tajemnicą poliszynela był fakt, iż Teksańczyk zaczął odpowiadać na pytania po francusku i będąc we Francji stara się używać przede wszystkim tego języka: “Nie, nie będe dzisiaj ataków, ale ataki na pewno będą. Comme hiere(Tak jak wczoraj). Czy moje nogi są w porządku? Je croix que oui (Myśle, że tak)”.

Hamilton jest wdzięczny wszystkim, że nikt nie zadaje mu irytujących pytań o ucieczki, nogi i ból pleców. Oczywiście odpowiedział by na nie, tego wymagają sponsorzy, ale tego ranka był zaabsorbowany zupełnie innymi rzeczami. W busie siada z tyłu i patrzy sie przez zaciemnione szyby. Wygląda blado i brakuje jego zwykłego, amerykańskiego uśmiechu, który towarzyszy mu na co dzień. Pytam go o jego plecy. “Wczoraj było troche ciężko. Ale ten etap przejechaliśmy kiedyś przy okazji przyglądania się trasie Touru. Jest dużo trudniejszy niż ludzie powszechnie sądzą. Jeśli zostaniesz gdzieś w tyle, już nie masz szans dogonić czołówki. Trzeba być skupionym”. Następnie pytam go o morale drużyny, nastrój przed alpejskimi etapami. “Wszystko jest super. Eh… John… Tugboat jest w kiepskiej formie.” Każdy pojedynczy kolarz w peletonie wiedział kim jest Tugboat, dziewięcioletni golden retriever, najbliższy przyjaciel Tylera Hamiltona. “Haven, moja żona, przyjechała z nim wczoraj. Musiałem się pożegnać… Dzisiaj go uśpi… To dla mnie trudne. Był jak członek rodziny. Będę za nim tęsknić.”

Tak. Definitywnie to były ciężkie chwile dla Hamiltona.

[center]

[/center]

+ polecam TRIBUTE TO TUGBOAT

12.

Dziś, 14 lipca, w rocznicę upadku Bastylii w 1789, w dzień, który rozpoczął Wielką Rewolucję Francuską i nowy, demokratyczny porządek państwa prawa. Gdy wypoczywających Francuzów doszła wiadomość o wspaniałym zwycięstwie Richarda “Lwie Serce” Virenque’a, święto to było jeszcze bardziej celebrowane niż zwykle. Tysiące kibiców zebrało sie wzdłuż trasy dwunastego etapu, prowadzącego przez pierwsze alpejskie przełęcze.

Tego dnia Virenque’owi towarzyszył syn Eddy’ego Merckxa. Obydwaj w pewnym momencie osiągnęli ponad pięć minut przewagi i już nie pozwolili jej sobie odebrać. Wszyscy jednak kibicowali głównie 34-letniemu “Ryszardowi Lwie Serce”. Wszyscy również zastanawiali się skąd tyle chęci w zawodniku, który przecież był zamieszany w skandal Festiny w 1998 roku. Z drugiej strony zadziwiające były te pokłady sympatii, jakimi Francuzi ciągle darzyli jednego ze swoich najlepszych kolarzy w historii, który został wskazany przez swoich kolegów z zespołu jako jeden z tych zażywających EPO, hormon wzrostu, zabroniony przez UCI.

Wielu nie mogło zrozumieć tej sytuacji, również Lance Armstrong, postać we Francji conajmniej kontrowersyjna. Tłumy, tłoczące się na poboczu drogi, nawet gwizdały na zawodników US Postal, jadących w czole peletonu. W odpowiedzi na tą hipokryzję, Armstrong powiedział po tamtym etapie: “Nie stójcie tam, nie wygwizdujcie mnie na rzecz człowieka, który naprawde był zamieszany w największy skandal dopingowy w historii kolarstwa. To nie ma sensu”.

Jest coś ironicznego w tym, że Richard Virenque, zamieszany w ten skandal, nosi na nadgarstku żółtą bransoletkę “LiveStrong” Fundacji Lance’a Armstronga. Ironii tej nie zauważają pewnie ludzie, którzy kibicowali Virenque’owi przez całą jego karierę i byli z nim w czasie pamiętnej “Afery Festiny”. “Richard jest naszym idolem, niezależnie od tego, co zrobił.” - powiedział jeden z jego fanów. “Rozumiemy go i on nas rozumie”. Virenque zawsze był bardzo popularny we Francji, od czasu kiedy w 1992 roku wział udział w swojej pierwszej Wielkiej Pętli, jeżdząć przez jeden dzień w Maillot Jaune (Żółta Koszulka lidera TdF). Od tego momentu jego nazwisku już zawsze będzie się kojarzyć fanom sportu z początkiem demokracji w Europie. “Moja drużyna nie wymaga ode mnie niczego więcej poza Tour de France. Podoba mi sie to” - mówił mi po tamtym etapie “Ryszard Lwie Serce”.

Przed skandalem w 1998 roku, francuski kolarz wygrał 3 górskie etapy Wielkiej Pętli i cztery razy pod rząd został Królem Gór, zdobywając Polka Dot Jersey (Koszulkę dla najlepszego górala wyścigu). Od tego czasu, po skandalu dopingowym i ponad półrocznym zawieszeniu, Virenque wygrał jeszcze 3 etapy i dwukrotnie był najlepszy w klasyfikacji górskiej. 14 lipca był dniem, który przypieczętować miał kolejny sukces i kolejną koszulkę dla najlepszego górala.

Tego dnia Virenque i Merckx zawarli dżentelmeńską umowę. Belg miał puścić Francuza, aby ten wygrał wszystkie dziewięć górskich premii i przejął prowadzenie w klasyfikacji na najlepszego górala (od swojego kolegi z drużyny, Paolo “Świerszcza” Bettiniego), z kolei Virenque miał pozwolić na wygraną Merckxa w St. Flour. Układ został zawarty…

W tak zwanym między czasie, Virenque złamał obietnicę i sam ruszył w kierunku St. Flour. Po tamtym etapie Francuz utrzymywał, że był pewny, iż Merckx dogoni go na zjeździe, z kolei kolarz Phonaku podczas jednego z poetapowych wywiadów żalił sie, iż Virenque zaatakował go na podjeździe, wiedząc, że Belg jest znacznie gorszym góralem. “Po prostu chciałem wygrać. Przejechałem ten etap specjalnie przed Tour de France i wiedziałam, że jest dla mnie idealny. To nie zbrodnia.” - tłumaczył Virenque.

To była wspaniała rocznica zdobycia Bastylii, chociaż Virenque jest dopiero czternastym Francuzem, który wygrał etap na Tour de France czternastego lipca. Podczas takiego święta wszędzie powinny być toasty, fajerwerki, koncerty i muzyka z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Zapytałem więc recepcjonistkę, dlaczego w St. Flour jest tak cicho i spokojnie. “Swoje święto mieliśmy wczoraj. Dzisiaj nie chcieliśmy obudzić śpiących kolarzy…”. Niewiarygodne.