Nasze przygody/WYPRAWY rowerowe. Zabawne i dramatyczne momenty

Może ja zacznę.
W 1999 zacząłem przygodę z kolarstwem.

  1. Nie wiem kto wpadł na ten pomysł, ale ruszyliśmy drogą na Wrocław, bez pobocza itp. Minął nas TIR. Większość poleciała do rowu.
  2. Wyprzedziliśmy kolegów i schowaliśmy się w krzakach. Wierzyliśmy przez kilkanaście minut, że tamci nie widzieli naszych kolorowych strojów .
  3. Pojechałem na trening i około 19, w mieście oddalonym od domu o 20 km, zorientowałem się, że jest ciemno. Byłem bez lampek, bez odblasków. Miałem do wyboru, albo ruchliwa dwupasmówka, albo dłuższa przez wioski, ALE też lasy. Wybrałem to drugie. Bałem się wilków, dzików, a każde auto jadące zza mnie, błogosławiłem za chociaż chwilowe oświetlenie drogi.
  4. Trening dwa razy dłuższy od zaplanowanego. Zbyt mało jedzenia. Zero $ w kieszeni. Po wjechaniu do miasta nogi jak z waty, ogólne uczucie słabości i bezwładności, strach i przerażenie. Nigdy więcej. I do tego czytałem, że gorsze są spadki cukru niż skoki.
  5. Wyścig amatorski. Mokra nawierzchnia. Upadek na zakręcie. Centralnie na rekę z zegarkiem za 460 złotych. Wiem, powinienem zdjąć przed wyścigiem.
1 polubienie
  1. Podczas przejażdżki zostałem zaatakowany przez rój pszczół, które wplątały mi się we włosy i wielokrotnie użądliły mnie w głowę. Gdybym miał uczulenie, to możecie być pewni, że nie pisałbym tego posta.
  2. Zjeżdżałem z górki prostą drogą, kierowca z naprzeciwka widocznie niedoszacował mojej prędkości (dodam, że nie przekroczyłem maksymalnej dozwolonej prędkości w tamtym miejscu) i wyprzedzał “na trzeciego” myśląc, że zdąży- gdybym nie dał po hamulcach, mielibyśmy czołową kolizję.

To chyba tyle. Dużo nie jeżdżę i tylko po najbliższej okolicy. :sweat_smile:

Moja najlepsza przygoda to rok 2004 , wrzesien. Spotykam sie z kolesiem w Istebnej ( ja przyjechalem pociagiem z Katowic do Zywca i z zywca rowerem , a on do Wisly pociagiem i z Wisly rowerem ) i dalej jedziemy gorami ( MTB ) przez Slowacje do Zakopca . Drugi ( lub trzeci ) dzien , ladujemy po zmroku nad Orawska Priehrada ( Namestovo ) i szukamy miejsca na kolacje . Jestesmy juz po kilku piwach , ale w kazdym kolejnym miejscu mowia nam tylko ; nie ma jedzenia , koniec zezonu , ale mozecie sie napic . No to pijemy ; piwko i slivovica ( to i tak byl koniec dnia i mielismy TYLKO zjesc i znalezc nocleg ) , druga , piata knajpa , a zarcia nie ma , W koncu dojezdzanmy do nastepnej i JEST ! Zrobia nam cos do jedzenia !! Koles jest juz lekko “miekki” , zamawiamy jednak kolejne piwko i slivke. . Obsluguje nas corka wlascicieli ( ma jeszcze wakacje , bo jest studenka ) . Milo gadamy , my lekko wcieci , wiec jest wesolo :slight_smile: Pojedlismy , popilismy , oni pomogli nam znalezc nocleg w poblizu i pojechali do domu . Mielismy jeszcze miejscowe wino “tresnove” w plastikowej butelce. Poniewaz mimo wrzesnia , bylo cieplo , wiec posiedzielismy na zewnatrz i “zrobilismy” to wino. Pozniej probowalismy pojechac lesna droga do hotelu , ale koles stracil resztki balansu i po dwoch glebach zaczelismy jednak prowadzic rowery. Po dosyc poznej pobudce wrocilismy do "wczorajszej " restauracji na sniadanie i poniewaz bylo chyba ze 23-25 stopni wiec polozylismy sie na lace i tak sobie lezelismy dochodzac do siebie . Przyszla do nas pogadac corka wlascicieli ( ruchu juz nie bylo i byl to ich ostatni weekend przed zamknieciem ) . Wymienilismy maile , telefony i po kilku godzinach lezelismy juz w Oravicach w basenach z goracymi zrodlami i wyganialismy kaca. Do Zakopca bylo juz tylko 35 km , wiec opanowal nas totalny luz . Jak sie przygoda skonczyla ? Skonczyla sie tak , ze zyje ze Slowaczka juz 15 lat , a nasza cora ma 12 :slight_smile: . Moral z tego taki , ze naprawde WARTO jezdzic rowerem :wink:

12 polubień

Kolega w okolicach Namestowa szukał kowala do skucia łańcucha, ale żony przy tym nie zmieniał :wink:

Ja TEZ nie zmienialem. Jak tam jezdzilem , to bylem juz WOLNYM czlowiekiem i w sumie to dalej jestem WOLNY . Juz sie na zadne sluby nabrac nie dam :wink:

3 polubienia

Ten fajny wątek obudził we mnie porzuconą kiedyś nadzieję, że jakiś spec od kolarstwa podzieli się ze mną swymi przemyśleniami odnośnie predyspozycji organizmu do uprawiania tego fascynującego sportu.

Otóż mam posturę bardziej górala niż sprintera. W młodości należałem do chudzielców, a koledzy z klasy byli bardziej atletyczni, wytrzymalsi i w ogóle wszystko naj. W biegach klasowych nie szło mi rewelacyjnie, w sportach siłowych też. Lubiłem bardzo jeździć na rowerze, ale były to raczej luźne przejażdżki.

Zorganizowano kiedyś rowerową wycieczkę klasową. Ci „naj” jeździli wypasionymi kolarkami, wielu trenowało biegi, futbol, ja miałem młodzieżówkę bez przerzutek, ale dbałem o ustawienia, mechanikę. Starałem się jechać z przodu, bo jak ci „naj” odpalą - to żebym został ale minimalizował obciach.

Ci „naj” odpalili pod górkę, ja też, czekam jak mnie minie ostatni z nich, ale nawet pierwszy coś się do mnie nie zbliżał. Na szczycie górki patrzę a oni zziajani i spoceni. Pomyślałem, że robią sobie jaja ze mnie i zaraz wybuchną śmiechem. Ale ich ujechanie wyglądało przekonywująco. Pod drugą górkę też ruszyli, ale ja wtedy poszedłem na maxa. Byłem zadziwiony jak im odjechałem. Oni wytrenowani biegacze futboliści, mocarze, a ja taki przeciętny ludek i tak im odjeżdżam ?

Później oczywiście w środowisku kolarskim już tak łatwo się nie odjeżdżało, ale od tamtej pory nurtuje mnie pytanie, czy człowiek rodzi się z predyspozycjami do jakiejś dyscypliny? Pytałem kiedyś trenerów, ale oni nie zastanawiali się nad tym, mówili na odczepkę, że każdy rodzi się inny.

Ciekaw jestem, w jaki sposób Wam koledzy i koleżanki ujawnił się talent do kolarstwa?

Czytałem, że np. sprinterem trzeba się urodzić – każdy człowiek ma w innym miejscu przyczepione ścięgna do kości. W sprintach podobno jest to bardzo ważne. Czy w kolarstwie jest coś takiego ? Czy może np. jeden organizm ma zdolność wykonania pracy pewnym ruchem nogi, a inny już musi pod innym kątem, naprężeniem. Jak to jest ?

Ja mam niższe BMI od Froome’a bez utrzymywania jakiegokolwiek reżimu treningowego, czy dietetycznego.
Pomimo bycia tak bardzo szczupłym, zawsze miałem “power” w nogach. Na siłowni mogłem spokojnie brać najwyższe obciążenie na nogi na takim przyrządzie gdzie się zapierało plecami i odpychało nogami ciężar i robić serie bez wysiłku, podczas gdy na każdym innym przyrządzie zrobić dwa powtórzenia na połowie obciążenia mnie przerastało. :smiley: Na WF-ie najdalej skakałem w dal itp. Byłem nawet bardzo dobry w sprincie (jak na kogoś, kto nie trenuje), chociaż ta dyscyplina chudzielców nie promuje. Na wycieczkach szkolnych w górach śmiali się ze mnie, że idę pod górę jak po płaskim. Gdy ktoś szczupły siadał koło mnie w autobusie, to miałem wrażenie, że uda mam 2 razy szersze od niego, chociaż sam tak mało ważę, nie wiem jak to możliwe. :rofl:
Kiedyś się zmierzyłem pobieżnie i wyszło, że mam dłuższe nogi i krótszy tułów, niż powinna mieć osoba o moim wzroście. Zgadzałoby się to z innymi rzeczami, takimi, jak zaskakująca trudność w dosięgnięciu palcami do podłogi (nigdy mi się przy wyprostowanych nogach to nie udało, chociaż ćwiczyłem to prawie codziennie przez jakiś czas). Być może ta dysproporcja tłumaczy moją siłę dolnych kończyn.

Myślę, że ta moja zdolność do utrzymywania bardzo niskiej masy ciała bez wyrzeczeń w połączeniu z relatywnie bardziej rozbudowanymi mięśniami dolnej części ciała mogłaby mnie świetnie predysponować do którejś z dyscyplin, w której ważne są nogi + niska masa ciała, może góral w kolarstwie szosowym, może skoczek narciarski albo jakiś skoczek wzwyż. Ale to nie miało żadnego znaczenia, bo dla mojej mamy i tak byłem “za mądry, żeby być sportowcem”, a jakakolwiek kariera sportowa bez wsparcia rodziców graniczy z cudem, bo jak się za dziecka czegoś nie trenuje, to potem szanse są znikome. W dorosłym życiu nie miałem już motywacji, żeby trenować na poważnie.

A i dodatkowo mam bardzo dobrą odporność na przeziębienia, też by to pewnie w jakiś sposób pomagało. :slight_smile:

1 polubienie

Na Majke wszyscy narzekaja , a tutaj w ciagu godziny nam sie dwa "nieoszlifowane " diamenty
objawily :laughing:
Ja jak bylem mlody ( koniec podstawowki i poczatki sredniej ) , to na naszym osiedlu NIKT ( nawet duzo starsi ) zadnych szans na rowerze nie mial . Nie wazne czy plasko , czy gorki ( takie gorki w Zielonej Gorze - raczej krotkie jadowite podjazdy ) . Wtedy moglem jesc krowe dziennie i G wagi nie przybywal :wink:
NIESTETY trenowalem lekka i pilke , bo do kolarstwa ojciec talentu nie wiedzial. Wiekszosc skokow i biegow w szkole wygrywalem ( rowniez zawody miedzyszkolne ) , ale na rowerach to sie w szkole nie jezdzilo , wiec nikt tego nie mogl “odkryc” . Byly to czasy Zbyszka Sprucha ( prawie ten sam rocznik i ziomek trenujacy w Trasie Zielona Gora ) . Tez czasem zaluje , ze nie zostalem jakims znanym zrodlem krytyki na naszym forum , tylko jednym z “krytykantow” :wink:
Dzisiaj ( i od 20 lat ) jestem bardziej “klasykowcem” . Budowa ciala sie zmienila , w gorach pojade , ale nie uciekne , a raczej ( nawet na 100% ) mnie zgubia . Teren lekko pagorkowaty i krotsze ostre podjazdy to MOJ teren. No i niezle na czas ( rower sprzedalem kilka lat temu i pozostaly tylko treningi na czas z klubem , ale juz nie zawody ) . Najbardziej jednak kocham MTB . W lesie czuje sie WOLNYM czlowiekiem i jak juz pisalem , wiele moich wyjazdow “robie” sam i mi to zupelnie nie wadzi. Jazda gorska droga lub sciezka i szum (+zapach ) swierkow na wietrze to jest dla mnie ORGAZM !!!

1 polubienie

Żeby było jasne- swoich predyspozycji do sportów wytrzymałościowych pewien nie jestem, więc za zmarnowany talent polskiego kolarstwa się nie uważam. :smiley:
Chciałem się tylko włączyć do dyskusji o naturalnych predyspozycjach do uprawiania takich, czy innych dyscyplin sportu, podając przykład swój i swoich cech fizycznych.

Planujac trase do Mestii ( moj ostatni wyjazd do Gruzji - sierpien 2019 ) , znalazlem na mapie ( od wielu lat na naszych wyprawach , planowaniem tras zajmuje sie JA ) podjazd , ktory najzwyczajniej MUSIALEM zaliczyc ! Gdy zaczalem mu sie przygladac blizej , okazalo sie , ze roznica wysokosci wynosi 1700 m na odcinku okolo 9 km . Nie chcialo mi wierzyc , ze srednio bedzie ponad 17 % , bo widzialem film na YOUTUBE , jak zasuwaja tam samochodem . Po sniadaniu w miejscowosci Panaga ( Hostel u Mariny ) , wsiedlismy na rowery w dobrych nastrojach , bo zapowiadali deszcz , a od rana swiecilo sloneczko , z tym ze wial dosyc silny wiatr. Po chyba 4-5 km , skrecamy w lewo i szukamy poczatku drogi na Latapari Pass . Pokrazylismy po wiosce , az w koncu miejscowi skierowali nas na odpowiednia droge. Powiedzieli tylko , ze rowerami NIE podjadziemy . Poniewaz Gruzini NIE jezdza na rowerach , wiec nawet w takich sytuacjach nie wyjasniamy , ze zazwyczaj na MTB DA sie wjechac tam , gdzie im sie wydaje , ze sie nie da :wink:
Poczatek lekko pod gore , zeby po 200 m przejsc w 20% -wa kamienno - dziurawa droge . Po kilku zakretach okazalo sie , ze jednak sie nie da jechac ( przynajmniej nie da sie TYLKO jechac ) . Prowadzimy na zmiane z kilkusetmetrowymi jazdami . I tak przez moze 4-5 km. Pozniej zrobilo sie lepiej i zaczela sie powolna rowerowa wspinaczka . Po moze 2km droga poszla chyba na 25 % , bo ciezko bylo wczodzic PROSTO prowadzac rower ! Trzeba bylo isc zakosami , temperatura rosla , kacyk z wesela sprzed dwoch dni zaczal tez wychodzic . No ale mielismy juz chyba ponad polowe drogi , wiec bylo blizej niz dalej. Chwilami znow jakas jazda , ale wiekszosc podchodzenie ( droga kamienno-dziurawo-potokowa ). Ostatnie 2 km troszke sie wyplaszczylo ( lecz caly czas dobre 10% + ) i w koncu dojechalem na przelecz. Oczom mym ukazala sie mala cerkiew i pasace sie obok niej dzikie konie . Szedlem dalej ( w strone cerkwi) , gdy nagle zobaczylem TO : ( fotka ) . Ciezko to opisac slowami , ale otworzyl nam sie widok na prawie CALY Wysoki Kaukaz ( a ma ponad 100 km ) W oddali kilka pieciotysiecznikow i wiele lodowcow . Do tego fart niesamowity z pogoda , bo tam nawet w lecie nie ma zadnej gwarancji na slonce . A tutaj akurat w ten dzien kiedy mialo byc , to bylo :grinning: Widok nie oddaje wszystkiego co ogarnialismy wzrokiem , bo po lewej i prawej stronie bylo po dwa razy tyle , ile widac na zdjeciu !!! Stalismy na prawie 3000 mnpm , czekal nas cudowny zjazd , obiad no i oczywiscie piwko ! Lepiej nie moglo byc . Jedyne co troszke dokuczalo , to zimno . Pomimo slonca , wial silny wiatr i temperatura wahala sie w granicach 5-10 stopni . Zalozylismu koszulki z dlugim rekawem , kurtki wiatrowki i pognalismy w dol ! Po 300 m ukazal nam sie kibel , z jednym z najpiekniejszych widokow jaki mozna miec podczas srania ( fotka ) . Pod gore towarzyszyl nam pies ( psy chodza z turystami dostajac jedzenie , pozniej wracaj z powrotem z innymi turystami :grinning: ) Musze dodac , ze ta wspinaczka + widok na szczycie , byly jednymi z najwspanialszych przezyc na moich wyprawach !

Link drogi na przelecz : https://en.mapy.cz/turisticka?x=42.9332507&y=42.8821144&z=12&dim=5d349a43fd0bcbb75226b418
Przy powiekszaniu widac poziomice.
Na moich wyjazdach korzystam WYLACZNIE z mapy.cz . Nie znalazlem na razie NIC lepszego

5 polubień

Jeszcze jedna CUDOWNA rzecz w Gruzji ! U nas zmarlym w wypadkach , stawia sie przy drogach krzyze i zapala znicze. Jest to dosyc smutny zwyczaj ( dla innych uczestnikow ruchu ) i raczej nie wplywa pozytywnie na mysli mijajacych przydrozne “grobowce” kierowcow .
Gruzini wymyslili to inaczej !
My nazwalismy to PCZ - Punkt Czczenia Zmarlych . Poniewaz Gruzini to narod biesiadny , wiec nawet zmarli zapraszaja przejezdzajacych kolo wlasnego PCZetu na lufe

e !
W kapliczkach jest zdjecie zmarlego , stoi butelka wina i czaczy ( taka gruzinska grappa ) oraz kilka szklaneczek . Mozna sie przy PCZecie zatrzymac ( co ZAWSZE czynilismy ) , zadumac chwile nad zyciem i smiercia , popatrzec na fotke zmarlego , nalac sobie lufke , wypic jego zdrowie i jechac dalej !
O ile to lepsze jak ogladanie naszych polskich przydroznych"grobowcow" . Przy powiekszeniu fotki widac zawartosc jednego z PCZetow .

2 polubienia

Na gruzinskim weselu ( na ktore zostalismy zaproszeni ) nie ma nic bardziej zaszczytnego , jak napic sie wina z rogu Tamady !
Tamada to u nich taki wodzirej ( na biesiadach , weselach ITP imprezach ) . Jego rola to wznoszenie toastow , ale w Gruzji to DUZO wiecej jak nasze na zdrowie , i niech zyje mloda para . Toast wznoszony przez Tamade , to czasem kilkuminotowa opowiesc nawiazujaca w jakis sposob do imprezy na ktorej on te toasty wznosi . Tamada pije z rogu , reszta ze szklanek . Na weselu na ktorym wyladowalismy NIE bylo mocnego alkoholu !!!
Pilo sie tylko wino ( i to jakies slabe , na moje oko okolo 5-6% ) . Polewali do stakanikow 100 ml , a toastaow bylo chyba ze 40-50 !!! Pomimo wypicia 3-5 L wina , rano NIE mialem kaca ( choc to moze dlatego , ze jeszcze mnie nie zdazyl dopasc :slight_smile: ) . Mimo to , po sytym sniadaniu postanowilismy przejechac okolo 45 km do nastepnej miejscowki. Zdecydowanie najwolniejszy etap z wieloma postojami na miejscowe piwo !

Widac tez moj opuchniety prawy lokiec ( na zdjeciu po lewej strone ) po wczesniejszej glebie …

Tak w ogole , to na tym wyjezdziie mielismy szczescie do slubow i wesel ! Dwa dni przed weselem , pojechalismy zwiedzic klasztor Gelati ( lezy moze z 15 km od Kutaisi ) . Gruzini nazywaja go ( troche na wyrost :wink: ) gruzinska Jerozolima . Trafilismy akurat na slub i bardzo przypadla nam do gustu panna mloda. Mozna bylo smialo powiedziec , za miala wszystko na miejsciu :wink: . Na wszelki wypadek jej nie zaczepialismy , bo po pierwsze , ze jej ( wtedy jeszcze PRZYSZLY ) malzonek mial spory kindzal przypiety do paska , a po drugie ja juz wole NIE zaczepiac kobiet na wyjazdach , bo w moim przypadku konczy sie to prawie slubem :smile:

https://www.google.com/maps/place/Gelatiklostret/@42.2946599,42.7681086,3a,75y,90t/data=!3m8!1e2!3m6!1sAF1QipPHYVwebipl4fKcJYam17PNl7ff4fUNnTJrL1AX!2e10!3e12!6shttps:%2F%2Flh5.googleusercontent.com%2Fp%2FAF1QipPHYVwebipl4fKcJYam17PNl7ff4fUNnTJrL1AX%3Dw114-h86-k-no!7i4618!8i3464!4m13!1m7!3m6!1s0x405c8ce30e54af2d:0xfbec41b2d626656f!2sKutaisi,+Georgia!3b1!8m2!3d42.2662428!4d42.7180019!3m4!1s0x405c8e80f20b25f3:0xa4a1db4435f2854f!8m2!3d42.2946752!4d42.7681017

4 polubienia

Jarek zazdroszczę tej Gruzji i Bałkanów, bo też za mną chodzą te regiony.

Na razie do moich największych wypraw rowerowych mogę na pewno zaliczyć dwie takie ekskursje. Kazachstan w 2017 i Ukrainę/Mołdawię (w tym Naddniestrze) w 2018.

Na pewno sporym wyzwaniem było zdecydować się na wypad do egzotycznego i zupełnie mi nieznanego Kazachstanu w 2017 roku. Wcześniej, jeśli chodzi o sakwiarskie wypady, miałem na koncie tylko krótsze trasy po Polsce (jura i wybrzeże). Zgłosiłem swój akces do sztafety Bike Jamboree wybierając 3 etapy, w których chciałbym jechać (Gruzja - na co najbardziej miałem ochotę, Armenia-Rosja-Kazachstan i sam Kazachstan). Jak się można było domyślić zdecydowanym powodzeniem cieszyły się dwa pierwsze etapy, za to na stepowy Kazachstan z trudem udało się skompletować 4-osobowy skład. I tak początkiem września ruszyłem z nieznanymi sobie wcześniej ludźmi na miesięczny wypad w nieznane. Trzeba przyznać, że Kazachstan mnie (i nie tylko) zaskoczył. Na początku września na południowym-zachodzie (start w Atyrau) pełna egzotyka - upał po 30 stopni i wielbłądy przy drogach, a po miesiącu jazdy (i 2 tysiącach kilometrów) i dotarciu na północny-wschód (Kustanaj) mieliśmy śnieg i kilka stopni powyżej zera! Trudno mi tu wymienić jedną jakąś przygodę czy wydarzenie. Dla mnie cały ten miesiąc to był magiczny czas. Poznawanie lokalnej kultury, krajobrazów (mówiąc oględnie niewiele się tam zmieniało :wink: i własnych możliwości i ograniczeń. Na nowo też zdefiniowałem pojęcie: “silny wiatr”. Jeśli przez 3 dni jedziesz w jednym kierunku i cały czas wieje ci w ryło, a na horyzoncie nie masz ani jednego drzewa, wzgórza czy choćby domku to osiągnięcie prędkości 12 km/h jest tu nie lada wyzwaniem :wink: Super to było dla mnie doświadczenie, a ludzie po drodze bardzo pozytywnie nas odbierali. Należy nadmienić, że byliśmy pewnie jedynymi rowerowymi turystami od dłuższego czasu i to my dla lokalsów byliśmy swego rodzaju egzotyką, a pytanie: “ile na nam za to płacą” pojawiało się kilkukrotnie :wink:

Rok później ruszyliśmy z poznanym w Kazachstanie kolegą autobusem do Odessy, by stamtąd już rowerami wracać do Polski. W niecałe 3 tygodnie pokonaliśmy 1300 km i dwa lub trzy kraje (w zależności co sądzimy o Naddniestrzu :wink: Zresztą w Naddniestrzu na granicy przytrafiła nam się jedną z ciekawszych przygód. Tamtejsi celnicy chcieli nas oskubać na łapówie, bo rzekomo tzw. przejście graniczne (czytaj: dwa baraki) było lokalne i mogli je przekraczać tylko ludzie z mołdawskimi i naddniestrzańskimi paszportami. Za to na innym “przejściu” celnik puścił nas za kilka krówek :wink: Ciekawie było też za sprawą… nawigacji (używałem czeskiego Navigatora). Raz dojeżdżaliśmy do Kamieńca Podolskiego i wg nawigacji byliśmy już tuż, tuż gdyby nie… rzeka - szeroka na dobry kilometr lub dwa. Według nawigacji miał być tu most lub prom, ale ani jednego, ani drugiego ni widu, ni słychu. Zaczepiamy lokalnych wędkarzy i okazuje się, że coś takiego ty było, ale naście lat temu, a teraz możemy posiłkować się mostem koło Chocimia “tylko” jakieś 40 km dalej :wink: Na szczęście Ukraińcy okazali się pomocni i załatwili nam transport żelazną łodzią i to zupełnie za darmo. Inną “atrakcję” także zapewniła nam nawigacja. Szukając miejsca, w którym mieliśmy przekroczyć granicę Ukrainy i Polski trafiliśmy na ciekawe miejsce poniżej Medyki. Medykę celowo chcieliśmy uniknąć znając legendarnie zapchane przejście. Tak trafiliśmy na Niżankowice, gdzie wg nawigacji było przejście graniczne. I rzeczywiście przez granice przechodziła dobra asfaltowa droga na polską stronę i wszystko byłoby ok, gdyby nie wysokie płoty po ukraińskiej i polskiej stronie. Lokalsi opowiedzieli nam później, że przejście tu i owszem było, ale za Sojuza, ale teraz to już melodia przeszłości. Ponoć też jakiś miejscowy kopał tam jakiś tunel na szmugiel, ale go pochwycono :wink: Summa summarum musieliśmy jednak jechać do Medyki i tam przeprawić się do Polski. Było też picie lokalnego samogonu z pracownikami rozdzielni gazu w Karpatach i niekontrolowana wywrotka po megasłodkich winach znad Morza Czarnego :wink:

To tyle z tych dalszych wypraw. Jazd po Polsce czy pobliskich (dla mnie) Czechach miałem kilka i nie ma sensu tu tego opisywać. Mogę też potwierdzić, że najlepiej w trasie sprawdzają się mapy.cz Bardzo przejrzysta grafika i super baza tras, dróg i dróżek nawet takich bardzo lokalnych i wydających się często trudno przejezdnych.

3 polubienia

My ze wzgledu na wielokrotne przejechanie "wszystkiego " na Balkanach ( procz Kosowa ) , Moldawii , Ukrainy , Wegier , Slowacji i Czech , tez myslelismy powaznie o przelocie do Almaty i “pyknieciu” wszystkich okolicznych stanow ( Kazachstan , Uzbekistan , Turkmenistan , Tadzykistan i Kirgistan ) . Niestety wjazd do ktoregos z tych ( zapomnialem ktorego ) krajow jest bardzo utrudniony ( lub nawet prawie niemozliwy ) , a i czas ( ze wzgledu na potezne gory i odleglosci ) wyprawy znacznie by nam sie wydluzyl , ponad nasze standardowe 10-14 dni . Zreszta zauwazylem po sobie , ze na stare lata zrobilem sie zatwardzialym EUROPEJCZYKIEM . Za mlodu bywalem wielokrotnie na roznych kontynentach i ciagnelo mnie prawie wszedzie. Dzisiaj nawet nie mysle o dalszych podrozach , bo KOCHAM Europe :wink:

3 polubienia

A ile miałeś wtedy lat

Kiedy ???

Jak jechaliście przez Słowację i spotkałeś swą żonę :v

Spotkalem Slowaczke , a nie zone :wink:
Nie jestesmy malzenstwem . To byl rok 2004 i mialem wtedy 38 lat . Ona 24 .

1 polubienie

Oo to duża różnica ;p

Serio tak myslisz ? Ja uwazam , ze w sam raz. Czasami nawet mysle , ze za mala …

1 polubienie