Pośród natłoku wielu kolarskich informacji dnia, z których oczywiście najważniejsza to dyskwalifikacja Contadora, natrafiłem gdzieś na notkę, że dzisiaj mija 41. rocznica urodzin Jose Marii Jimeneza, zwanego przez cały kolarski świat “Chavą”.
Co roku przybywa kolarskich nazwisk. Co roku ktoś nowy pojawia się na firmamencie. Inni sie wycofują. O większości dość szybko zapominamy, ewentualnie mamy gdzieś gdzieś w “szufladkach” z tyłu głowy.
Ale są zawodnicy, którzy są/byli wyjątkowi. O których nie można zapomnieć. Jednym z nich jest Jose Maria Jimenez. Kolarz, którego, nie ukrywam bardzo lubiłem, kiedy startował i kiedy żył. To jeden z najlepszych górali swoich czasów, porównywany do Pantaniego. Ja osobiście wolałem Czavę. Nawet nie wiem teraz dlaczego. Jak każdy młody kibic, wtedy po prostu irracjonalnie bardziej lubiłem Jimeneza.
Ten szwagier Carlosa Satre słynął z tego, że często nie słuchał dyrektora sportowego, co ten mu mówi do słuchawki. Odrzucał słuchawki i kiedy tylko nadarzała się okazja i zobaczył górkę - atakował.
Nie będę wymieniał sukcesów Jimeneza, każdy może sobie jednym kliknięciem sprawdzić. Jego solowe akcje też można zobaczyć na youtubie. Wielu oczekiwało jego walki z Pantanim na TdF. Ale on czuł się dobrze tak naprawdę tylko u siebie, tylko w Hiszpanii. Pierwszy, historyczny zwycięzca na Angliru.
Oczywiście też jedna z ofiar Armstronga z Hautacam 2000, gdzie Boss symbolicznie zakończył kolarski XX wiek, a rozpoczął XXI, pogrążając Pantaniego, Ullricha, Jimeneza czy Zuellego.
Potem wiadomo - depresja i śmierć w wyniku ataku serca. Zapewne słowo “doping” też tu nie jest bez znaczenia.
Ale pamiętajmy o Chavie.
!Por Siempre Chava!