Eee tam…
Przepraszam, że piszę ten tekst w sekcji o roubaix, no ale sebka twierdzi, że nic nie przebije TdF’03. To poczytajcie:
TdF 1989: Emocje do ostatniej chwili
Francuz Laurent Fignon w chwili startu Tour de France 1989 był w swojej życiowej formie. Właśnie wygrał Giro d’Italia i wydawał się doskonale przygotowany do powtórzenia swoich zwycięstw z 1983 i 1984 roku. Greg LeMond (USA), triumfator z 1986 wrócił do ścigania po przerwie spowodowanej groźnym postrzałem podczas polowania w rodzinnym USA. Amerykanin ledwo uszedł z życiem. Mimo, że jego forma wydawała się rosnąć, to pozostawały pytania o kondycję i wytrzymałość podczas trzytygodniowego wyścigu. Greg, w przedstartowych typowaniach dziennikarzy i fachowców, raczej nie był wymieniany wśród faworytów. Na liście głównych pretendentów do zwycięstwa przed startem w Luxemburgu, umieszczano raczej obrońcę tytułu Pedro Delgado, mistrza z 1987 Stephena Roche, amerykańskiego górala Andy Hampstena i właśnie Fignona.
Były kolarz i dziennikarz Jean-Marie Leblanc zastąpił na fotelu dyrektora wyścigu, Jeana-Francoisa Naqueta-Radiqueta, który opuścił stanowisko na skutek wrzawy wywołanej skandalem dopingowym w 1988 roku. Nowy dyrektor miał ambicję, by znów oprzeć ściganie w Tourze na starych wartościach i ideałach, jak w czasach Desgrangesa i Goddeta.
Emocje w 1989 roku zaczęły się już podczas prologu w Luksemburgu. Startujący jako ostatni zawodnik, zwycięzca sprzed roku, Pedro Delgado popełnił wielki błąd. Hiszpan przybył na miejsce startu spóźniony o ponad dwie i pół minuty. W ten sposób, zanim ruszył na trasę, już stracił wiele z szans na powtórzenie sukcesu sprzed roku. Pierwszym liderem w 1989 roku został utalentowany Holender Erik Breukink, który pozostawił w pokonanym polu Fignona i LeMonda o 6 sekund.
Pierwszym poważniejszym testem na trasie był etap piąty – siedemdziesięciotrzykilometrowa indywidualna jazda na czas z Dinard do Rennes. Jak przystało na Bretanię, pogoda była paskudna, wiał wiatr i lał deszcz. Greg LeMond po raz pierwszy zaprezentował się z nową kierownicą, powodującą bardziej aerodynamiczną sylwetkę na rowerze. Wyposażony w tę technologiczną nowośc, Amerykanin ruszył na trasę, ostro pod wiatr. Na trasie zdołał wyprzedzić aż pięciu zawodników startujących przed nim i oczywiście wygrał tę indywidualną próbę. Delgado stracił 24 sek. a Fignon 56 sek. Ta wygrana jednoznacznie usunęła wszelkie wątpliwości wysuwane przez obserwatorów, a dotyczące formy fizycznej i psychicznej Amerykanina. Nagrodą za świetną jazdę było objęcie przodownictwa w wyścigu i założenie „żółtej koszulki”. Mimo, że do Paryża pozostały jeszcze wszystkie etapy górskie, to LeMond znów zaczał być wymieniany w gronie głównych pretendentów do ostatecznej wygranej.
LeMond i jego zespół szybko przekonali się, że nie będzie łatwo utrzymać pozycję lidera. Gdy zawodnicy zaczęli się wspinać na pierwsze górskie przełęcze w Pirenejach, koledzy Amerykanina z małego belgijskiego teamu ADR, robili wszystko, żeby kasować ucieczki i chronić swojego lidera. 9. etap wiódł z Pau do Cauterets, a ostatnią przełęczą była trudna Le Cambasque. Młody wówczas, pomocnik Pedro Delgado, Migiel Indurain, odjechał od peletonu we wczesnej fazie etapu i wygrał. Fignon i LeMond pilnowali siebie nawzajem i przyjechali razem, 1’58’’ za Indurainem. Fignon tracil w tym momencie tylko 5 sekund do LeMonda w klasyfikacji generalnej i było tylko kwestią czasu, kiedy zaatakuje pozycję lidera. Amerykanin jechał naprawdę dobrze, czego nie można było powiedzieć o jego drużynie ADR.
Następnego dnia peleton miał do pokonania najtrudniejszy etap w Pirenejach. Na trasie zaplanowano cztery legendarne szczyty: Tourmalet, d’Aspin, Peyresourde i końcowy Superbagneres. Francuz Charly Mottet zaatakował dość wczesnie, już pod Tourmalet. Wkrótce dołączył do niego szkocki góral Robert Millar. Dwójka odjechała od peletonu, w którym LeMond trzymał się blisko Fignona. Tymczasem pomocnicy Francuza z grupy Super U zaczeli nadawać tempo, wskutek czego drużyna LeMonda zupełnie się rozsypała. Podczas wjazdu na drugą przełęcz, Col d’Aspin, zaatakował tracący kilka minut w klasyfikacji generalnej, Pedro Delgado. Narzucił mocne tempo i wkrótce dołączył do prowadzących: Millera i Motteta. Trójka uciekinierów u stóp ostatniego podjazdu, Superbagneres, osiągnęła przewagę 3 minut nad grupą lidera. Pierwszy na linii mety zameldował się Millar, a 19 sek. za nim Delgado i Mottet. Tymczasem z tyłu rozgorzała walka o koszulkę lidera. Na ostatnich 2 km, Francuz zdołał urwać nieco Amerykanina i finiszował siódmy na mecie. Zyskał 12 sekund i objął przodownictwo w wyścigu. Delgado tracił już tylko 3 minuty do lidera. Walka o zwycięstwo zapowiadała się naprawdę zaciekle.
Teraz to Fignon i Super U musieli bronić mikroskopijnej, bo tylko 7 sek. przewagi nad LeMondem. Drużyna Francuza kontrolowała wyścig po opuszczeniu Pirenejów, w czasie etapów „transferowych”, aż do stóp Alp. Do Paryża pozostał tylko tydzień ścigania a sprawa zwycięstwa pozostawała wciąż otwarta. Pierwszym ciężkim etapem w Alpach był etap 15., górska czasówka, z Gap do Orcieres-Merlette. Na trasie zaplanowano dwie premie górskie pierwszej kategorii. Górale liczyli na zyskanie cennych sekund. Etap wygrał holenderski zawodnik, Steven Rooks. To był jego pierwszy znaczący triumf w czasówce. LeMond wykręcił 5. czas, tracąc 57 sek. do Holendra. Ważniejsze jednak było to, że nadrobił aż 47 sekund nad liderem wyścigu, Fignonem. Żółta koszulka wróciła znów do LeMonda. Amerykanin czuł, że jego szanse na zwycięstwo rosną z każdym dniem.
Po dniu przerwy w Orcieres-Merlette, peleton miał do pokonania klasyczny etap alpejski, z Gap do Briancon. Szwajcar Pascal Richard odjechał od czołówki podczas podjazdu na ostatnią przełęcz, Col ‘Izoard i samotnie pomknął do Briancon, wygrywając etap. Lider wyścigu, LeMond, zaskoczył konkurentów i zaatakował na szczycie przełęczy. Na zjeździe dołączyła do niego grupka zawodników. LeMond zyskał kilka sekund nad Fignonem. Na mecie w Briancon, Francuz zameldowal się 13 sek za Amerykaninem. Teraz LeMond miał już 53 sek. przewagi nad Fignonem w klasyfikacji generalnej.
Słynny szczyt Alp d’Huez kończył następny, 17. etap. Do podnóża finałowego podjazdu, główną grupkę liderów dowiózł Kolumbijczyk Rondon. Zaczęło się ostre ściganie pod górę. Mniej więcej w połowie góry, LeMond zaczął tracić siły. Widząc, co się dzieje, dyrektor sportowy Fignona, Cyrille Guimard, nakazał Francuzowi zaatakować lidera. Jednak Fignon był zbyt zmęczony, by odjechać Amerykaninowi. Na 4 km przed metą Guimard znów zaczął zachęcać swojego podopiecznego do ataku. Tym razem Fignon skoczył do przodu. Tylko Delgado potrafił utrzymać koło. LeMond nie miał siły, by jechać równo z Francuzem i Hiszpanem. Amerykanin w miarę zbliżania się do mety, powoli tracił cenne sekundy. Na linii mety, Fignon zameldował się 1’19” przed LeMondem i tym samym wracając na pozycję lidera, z 26 sek przewagi.
Podczas krótkiego, 92 kilometrowego 18. etapu z Bourg d’Oisans do Villard de Lans, niesiony mocą żółtej koszulki, Fignon przeprowadził solową akcję. O dziwo w likwidacji ucieczki Francuza LeMondowi dopomógł bardzo uszczuplony zespół. Jednak Fignon ponowił atak na 22 km przed metą. Wygrał z przewagą 24 sek. Strata Amerykanina w klasyfikacji generalnej urosła już do 50 sek. Na trzy etapy przed końcem wyścigu szanse na wygraną LeMonda bardzo zmalały.
Francuzi uznali, że wyścig jest skończony. Nikt nie dopuszczał myśli, że Amerykanin jest w stanie odrobić 50 sekund na krótkiej, 24 km czasówce. Tuż przed startem, Fignon podszedł nawet do Amerykanina i podziękował za piękną walkę. Chyba już tylko jedynie sam LeMond wierzył, że jest w stanie odrobić te 50 sekund, potrzebne do zwycięstwa.
LeMond nie zgodził się, żeby podawano mu różnice czasowe na trasie. Chciał skoncentrować się jedynie na jeździe. Zupełnie inną taktykę zastosował Fignon. Kazał szczegółowo podawać, jaka jest różnica w stosunku do LeMonda. Na 5 km Guimard zrelacjonował Fignonowi, że Amerykanin wyprzedza go o 10 sekund. Francuz podkręcił tempo. Na 10 km, LeMond miał już 19 sek przewagi. Niedowierzanie Fignona przemieniało się powoli w narastająca panikę.
Tymczasem w Paryżu, z każdym punktem pomiaru czasu, atmosfera pikniku ustępowała gorączkowemu oczekiwaniu na finał. Ludzie stłoczeni na Champs Elisee, uswiadomili sobie, że są świadkami czegoś specjalnego. LeMond nie miał świadomości, że jego jazda wywołuje tak wielkie emocje. Dopiero, gdy usłyszał głośne zawołanie spikera wyścigu, że ma przewagę 40 sek., naprawdę uwierzył, że może wygrać cały wyścig.
LeMond wykręcił wynik 26’57”. Teraz już tylko mógł z niepokojem czekać na finisz Francuza. Kiedy lider wyścigu pojawiał się na Champs Elisee, tłum Paryżan zaczął głośno i gorąco dopingowac swojego ulubieńca. Do zwycięstwa potrzebny był mu czas 27’47” lub lepszy. Zegar tykał…24’47”…24’48”. Greg LeMond dokonał rzeczy wydawałoby się nie możliwej.
Fignon finiszował w czasie 27’55”, 58 sek. wolniej niż LeMond na 24 km i tylko 8 sek na 3285 km, w czasie 24 dni. Była to najmniejsza różnica w historii TdF.
Dla LeMonda zwycięstwo w TdF miało wyjątkowo słodki smak. Po niemal śmiertelnym postrzale, Amerykanin wrócił do ścigania i to wrócił w wielkim stylu. Razem z Francuzem Fignonem stworzyli wielki spektakl sportowy i zdaniem wielu, najwspanialszy wyścig w ponad stuletniej historii TdF.